The Biggest Loser

„The Biggest Loser”: telewizyjne odchudzanie

Tłuste jest złe, trzeba z nim walczyć. Tłuste jest powszechne, trzeba je pokochać. Amerykańska telewizja miota się od miłości do potępienia.

”Człowieku, zrzuciłeś sobie z pleców całego mnie! Schudłeś dokładnie tyle, ile ważę!” – wykrzyknął niedawno Jay Leno (jeden z najbardziej znanych amerykańskich gospodarzy talk-show) w rozmowie z Danielem Wrightem. Kiedy w styczniu tego roku Daniel po raz pierwszy wystąpił w amerykańskim show o odchudzaniu „The Biggest Loser”, wyglądał jak bezkształtna góra tłuszczu. Był najcięższym uczestnikiem w jego historii. Przy wzroście 177 cm ważył 206 kilo, czyli mniej więcej tyle, co zdrowa czteroosobowa rodzina – mama, tata i dwoje małych dzieci.

Kiedy tuż przed programem wybrał się na spacer wokół swojego domu w małym miasteczku Willow Springs w Karolinie Północnej, po kilometrze spocony i wyczerpany musiał usiąść na trawie. „Myślałem, że umrę. Wszystko mnie bolało, nogi, kolana, plecy” – mówił dziennikarzom. Od lat brał leki na cukrzycę, cierpiał na bezdech nocny, nadciśnienie, niedoczynność tarczycy, miał kłopoty ze stawami. I nie byłoby w tym nic dziwnego – monstrualnie otyli ludzie mają mnóstwo problemów zdrowotnych. Daniel miał dopiero 19 lat.

„The Biggest Loser” („Ten, kto straci najwięcej”) od pięciu lat jest hitem amerykańskiej stacji NBC. Polską wersję w zeszłym roku bez powodzenia wyprodukowała telewizja Puls. Oglądało ją 142 tys. widzów. W Ameryce każdy sezon śledzą miliony. Kilkunastu otyłych zawodników, zamkniętych na ranczo w Santa Monica w Kalifornii, po wiele godzin dziennie pod okiem trenerów wyciska siódme poty, by zgarnąć główną wygraną – 250 tys. dolarów. Ten, kto zrzuca najwolniej (zawodnicy są ważeni raz w tygodniu, liczy się procent spadku masy ciała), odpada z gry. Żeby jak najsilniej grać na emocjach, zawodnicy – wykonując różne zadania – mogą też eliminować się nawzajem. Z ekranu tryska więc to, co prosty widz kocha najbardziej: pot, krew i łzy. Między zawodnikami iskrzy – tworzą się przyjaźnie i sojusze, wybuchają spazmy radości, rodzą się konflikty. A wszystko to filmowane jest jak w brazylijskim tasiemcu – zbliżenia na zastygłe w emocjach twarze, przerywanie w najlepszych momentach… Ten, kto kocha reality show, nie będzie zawiedziony.

Gdy jednak zetrzeć z ekranu emocje, nie zostaje zbyt wiele. Poza rywalizacją i ciężką harówką na siłowni prawie nie mówi się o dwóch innych niezbędnych elementach odchudzania – diecie i psychologii. Z najpopularniejszego w Ameryce programu o odchudzaniu Amerykanie nie dowiedzą się, jak lepiej jeść. W każdym odcinku jest najwyżej jedna porada żywieniowa, a o sposobach motywacji czy pracy nad okiełznaniem apetytu nie mówi się prawie wcale. Tempo chudnięcia zawodników jest przerażająco niezdrowe. Jeśli w ciągu tygodnia chudną po cztery, pięć, czasem nawet osiem kilo, strach pomyśleć, co się stanie, gdy zwolnią tempo ćwiczeń. Uderza też brak konsekwencji.

Reality show nie muszą oczywiście pełnić roli edukacyjnej, ale w Ameryce stawka jest bardzo wysoka: z trzech statystycznych Amerykanów jeden ma normalną figurę, drugi – nadwagę, trzeci jest otyły. Czy 200 mln ludzi z nadwagą aby na pewno wie, jak z nią walczyć? Czy zdają sobie sprawę, że sałatka z fast foodu może mieć więcej kalorii niż hamburger, sok pomarańczowy jest bardziej tuczący niż cola, a pół kilo czereśni to tyle samo energii co pączek?

I wreszcie najważniejsza uwaga do programu: poza początkową prezentacją mało wiadomo o tym, co najciekawsze, czyli o prawdziwych, często dramatycznych historiach zawodników, ich zmaganiu z tuszą, upokorzeniu i wstydzie. Abigail Rike – jedna z uczestniczek, zajadała swoją rozpacz po utracie męża, pięcioletniej córeczki i dwutygodniowego synka w wypadku samochodowym. Matka Shay Sorells przez 30 lat była uzależniona od heroiny. W ich domu często brakowało jedzenia. Porzuconą, wiecznie głodną pięcioletnią Shay umieszczono w domu dziecka, gdzie doczekała pełnoletności. Jedzenie zastępowało jej pustkę uczuciową. We wrześniu jako 30-latka zgłosiła się do kolejnej edycji programu. Ważyła 215 kilogramów. „Potrafiłam zjeść galon (3,78 litra) lodów waniliowych w ciągu dwóch” – mówiła.

Daniel Wright, który ma szczupłych, uprawiających sport rodziców, jako dziecko ciężko chorował na astmę, miał kłopoty z oddychaniem. Brał antybiotyki i sterydy. „Byłem po nich ciągle głodny” – wspomina. Jako 12-latek był już tak otyły, że musiał brać leki na cukrzycę. Po występie w „The Biggest Loser” zrzucił przeszło 100 kg i nadal chudnie. Jesienią zaczął studia w akademii teologicznej w Southeastern College – chce zostać pastorem, bo jak twierdzi, to wiara uratowała go od samozagłady. „Wiem, że zniszczyłem sobie życie, ale jestem dumny, że nie czekałem z decyzją o jego zmianie do czterdziestki. Wierzcie, moim największym strachem było to, że umrę młodo” – powiedział.

Puszyści love
Kiedy podczas „The Biggest Loser” zawodnicy wyciskają siódme poty na siłowni, na innym kanale emitowany jest program „More to Love” („Więcej do kochania”) – nowy randkowy reality show, który jest oglądany przez siedem milionów widzów. Powstał w kontrze do programów promujących walkę z nadwagą. Dwadzieścia pięknych młodych kobiet w rozmiarze XXL walczy o względy przystojnego, acz też nieco ciężkawego kawalera do wzięcia. Uczestniczki programu nie kryją rozgoryczenia z powodu braku akceptacji w brutalnie odrzucającym ich kształty społeczeństwie: „Wszyscy powtarzali mi – zrzuć trochę, to wyładniejesz”, „Prawda jest taka, że chłopcy chcą się umawiać tylko z chudymi szprychami!”, „Chcę znaleźć faceta, który pokocha mnie taką, jaką jestem, nie będzie patrzył na rozmiar, ale na wnętrze”. Prowadząca program Emme Jacob, jedna z najbardziej znanych w Ameryce modelek plus size, w wywiadzie dla telewizji CBS powiedziała, że kiedy zaproponowano jej udział w programie, pomyślała: „Nareszcie! Jeśli w naszym kraju mamy 62 mln kobiet w rozmiarze 42 plus, to oczywiście jako naród musimy coś z naszą wagą zrobić, ale równie ważne jest, byśmy tu i teraz potrafili siebie zaakceptować!”.

Ktokolwiek, kto choć raz był w Ameryce, wie, jak bardzo społeczeństwo to jest tolerancyjne dla osób przy kości. W każdym sklepie półki uginają się od ubrań i butów w największych rozmiarach. Na fotelach w kinach czy krzesłach w restauracjach aż chciałoby się zawiesić kartkę „zaprojektowane dla jednego Amerykanina lub dwóch Europejczyków”. Samochody, meble, domy – wszystko jest w Ameryce monstrualne. Tu dwustukilowa kobieta może założyć bikini i nikt tego nie zauważy.

Kultura śmieciowego jedzenia jest tu usankcjonowana społecznie. Hot-dogi, pizza i hamburgery są wszechobecne i do głowy nikomu nie przyjdzie, by komukolwiek zwrócić uwagę w stylu: „Nie jedz tego świństwa, to niezdrowe”. Jak podaje Amerykańskie Stowarzyszenie Obsługi Wyżywienia Szkół, jedna trzecia publicznych szkół średnich w USA serwuje dania z firmowych fast foodów! To między innymi dlatego w Ameryce 6% stanowią monstrualnie otyli ludzie, którzy jak dwustukilowy Sean Algaier, jeden z uczestników „The Biggest Loser”, przed programem wypijał codziennie dwa litry napojów gazowanych, a wraz z nimi przeszło 800 kcal i 54 łyżeczki cukru. W skali roku to 292 tys. kalorii więcej i aż 42 kilo więcej na wadze!

Meme Roth, szefowa Narodowej Akcji na Rzecz Walki z Otyłością, twierdzi, że reality show dla otyłych mające na celu ich akceptację to fatalny przykład dla Amerykanów: „Te dziewczyny mają zaledwie dwadzieścia kilka lat, a ważą po 100-140 kilo! Wkrótce będą miały nadciśnienie, cukrzycę, problemy ortopedyczne, kłopoty z bezdechem nocnym, schorzenia wątroby i woreczka żółciowego. Będą zagrożone nowotworami, będą miały kłopoty z donoszeniem ciąży i urodzeniem zdrowego dziecka”. To jest prawdziwy „reality show” otyłej miłości w Ameryce 2009!

Ameryka w rozkroku
„Kiedy masz 19 lat i twoim głównym problemem jest to, w jaki sposób założyć buty, by się nie spocić i niczego sobie nie złamać, to oznacza, że naprawdę sięgnąłeś dna” – mówi Daniel Wright. Codziennie rano godzinę biega, potem jeszcze godzinę – dwie ćwiczy na siłowni. Na obiad jada gotowane lub grillowane warzywa. Ciśnienie wróciło do normy, cukrzyca prawie się cofnęła – od kilku miesięcy nie bierze żadnych leków. „Wiem, że tak chorobliwie otyłych nastolatków, jakim i ja byłem, są w Ameryce tysiące. Po moim występie pisało do mnie wielu rówieśników. Niektórzy byli nawet 10-20 kilo ciężsi. Cieszę się, że mogę być dla nich przykładem!” – mówi.

Niewątpliwie bohaterowie programu „The Biggest Loser” są inspiracją dla wielu Amerykanów, którzy stają się świadomi swojej otyłości. W ciągu ostatnich kilku lat wiele w Ameryce się zmieniło. Na lepsze. Regularnie ćwiczy aż 30% Amerykanów (wg CBOS Polaków – 13%). Sieci sklepów z dobrą żywnością Whole Foods czy Trader Joe’s cieszą się coraz większą popularnością. Jeśli do tego doliczyć sklepy z żywnością sprowadzaną z różnych krajów – włoskie deli, azjatyckie markety, sklepy koszerne, pachnące przyprawami sklepy hinduskie, okaże się, że wybór dobrego jakościowo jedzenia jest w Ameryce nieprawdopodobnie duży. W wielu tradycyjnych supermarketach sprzedających jeszcze niedawno głównie mrożonki, colę i ciastka, powstają całe sektory z żywnością organiczną, więcej w nich dobrego chleba, owoców i warzyw.

Jednak w kraju, w którym nawet co czwarty pies ma nadwagę lub jest otyły, potrzebne są zmiany systemowe. Do tej pory narodowe programy walki z otyłością niewiele dały. Wiele organizacji ochrony zdrowia chce wprowadzenia państwowego podatku od coli i innych napojów gazowanych. Zebrano już setki tysięcy podpisów pod apelem do prezydenta Obamy w tej sprawie. Pojawiają się głosy, że takim podatkiem dobrze by było objąć także chipsy i inne śmieciowe smakołyki. Przydałoby się też więcej godzin WF-u w szkołach, wyrzucenie śmieciowego jedzenia ze żłobków, szkół i przedszkoli. Niektórzy nawet życzyliby sobie, by na fastfoodowym jedzeniu pojawiły się napisy ostrzegawcze podobnie jak na papierosach.

Jednak Ameryka nadal żyje w rozkroku. Niby coś drgnęło, ale do rewolucji daleko. Chłopcy w szkole gubią kalorie podczas meczów futbolowych, po czym w nagrodę od rodziców i trenerów dostają chipsy. Hollywood straszy coraz bardziej anorektycznymi gwiazdami Hollywood, a środek kraju – przerażającymi statystykami. Najwięcej otyłych, nie tych z nadwagą, ale z BMI powyżej 30, mieszka w Missisipi – to aż 32%, Wirginii Zachodniej i Alabamie – 31%, Tennessee, Oklahomie i Karolinie Południowej – 30%. Do 2030 roku przeszło 80% Amerykanów będzie ważyć za dużo. Jeśli diametralnie nie zmienią sposobu żywienia i stylu życia, świat pokazany w filmie Wall-E, zamieszkany przez poruszających się na leżankach i odżywiających płynnym fast foodem monstrualnie otyłych ludzi, jest za wielką wodą absolutnie realny.

* * *

Amerykańskie programy propagujące odchudzanie lub wręcz przeciwnie – akceptację osób otyłych:

„The Biggest Loser” – reality show oparty na współzawodnictwie uczestników. Główną nagrodę 250 tys. dol. wygrywa ten, kto schudnie najwięcej. Wtorki, 19:00, NBC.

„Ruby” – opowieść o zmaganiu młodej kobiety z chorobliwą otyłością (ważyła kiedyś 315 kg, gdy wzięła udział w programie – 216 kg, dziś waży 158 kilo). Niedziela, 19:00, Style Network.

„Dance” – reality show oparty na współzawodnictwie. Wygrywa ten, kto podczas treningów i pokazów tanecznych nie tylko zatańczy najlepiej, ale i zrzuci najwięcej. Poniedziałki, 21:00, Oxygen TV.

„Diet Tribe” – reality show, w którym kobiety pod okiem trenerów i dietetyków walczą z niechcianymi kilogramami. Lifetime.com.

„Drop Dead Diva” – serial komediowy opowiadający historię pięknej, anorektycznej, głupiutkiej blond modelki, która ginie w wypadku samochodowym i odradza się w ciele puszystej inteligentnej prawniczki brunetki. Niedziela, 20:00, Lifetime.

„More to Love” – randkowy reality show. Kawaler spośród 20 uczestniczek wybiera sobie żonę. Wtorki, 20:00, FOX.

[Katarzyna Bosacka, Gazeta Wyborcza]

Poprzedni artykułNastępny artykuł